11 czerwca 2011

Dzień, w którym umrałem.

Rozmawiając z marcinoo po południu poruszyliśmy temat nieco "apokaliptycznych" sennych wizji, dzięki czemu przypomniałem sobie o jednym doświadczeniu. Oj mocno utkwiło mi ono w pamięci... Sen ten miał miejsce jakiś czas temu, bodajże jeszcze w styczniu, czy lutym.

SEN

...Jestem przed swoim domem z dwoma kolegami. Była praktycznie noc, półmrok, księżyc świecił swoim odbitym blaskiem. Siedzieliśmy na huśtawce i o czymś rozmawialiśmy. Noc była dosyć ciepła, tak, jakby sytuacja miała miejsce w wakacyjny wieczór. Miałem wrażenie, że to moje urodziny. ;) Ale mniejsza o to. Nie pamiętam dokładnie treści naszej rozmowy, ale ona nie grała w tym śnie żadnej specjalnej roli. Podczas, gdy tak sobie przesiadywaliśmy na tej huśtawce, śmialiśmy się i popijaliśmy piwko, na drodze koło wjazdu zatrzymał się inny znajomy, zwracając nam uwagę, że piękne rzeczy dzieją się na niebie. ;) Rzeczywiście - miał miejsce istny spektakl z udziałem spalających się w atmosferze meteorytów. Siedzieliśmy jak wryci patrząc i zauważając, że tych ognistych ogonków na niebie robi się coraz więcej i są coraz większe. Zaczęły one wybuchać w powietrzu, co wyglądało jak fajerwerki w noc sylwestrową. Piękna sprawa. Jednak z każdą chwilą ich przybywało, było ich więcej i więcej i więcej... 

Ziemia zaczęła się trząść. Od tych "spadających kul", od eksplozji słychać było ogromny huk. To już przestawało być przyjemne i piękne. Zaczęło budzić w nas lęk, przerażenie... Spoglądaliśmy w niebo z napięciem, kiedy pojawiła się na nim największa, przeogromna kula ognia - meteoryt, asteroida, kometa, pies wie co. :P Rozbiegliśmy się. Ja w szoku biegłem w stronę drzwi do domu, kiedy rozległ się huk stokrotnie większy od tego, który można było słyszeć do tej pory. To ta wielka kula uderzyła w ziemię, a nas pochłonęła fala uderzeniowa. Poczułem jak rozpadam się na drobne, coraz mniejsze cząsteczki... Umarłem... 

Widzę ciemność. Jestem pewny, że to, co opisałem wyżej wydarzyło się na prawdę. Obok mnie jest pustka, czerń... nie ma nic. Słyszę własny krzyk...

Budzę się rano zlany potem, sięgam po telefon, by wyłączyć budzik. Przeżywam szok.

Jest to jeden z tych snów, których chyba nigdy się nie zapomina. Był on tak realny, że od samego początku byłem pewny, ze wszystko rzeczywiście ma miejsce. Łącznie z moją własną śmiercią i miejscem, w którym się po niej znalazłem.

Szczerze (nie)polecam.